Na pewno kojarzycie takie uczucie. Uczucie niepokoju, chaosu, kiedy wasza dusza jakby nie mogła zaznać spokoju, jakby cały czas coś ją trapiło.
A teraz wyobraźcie sobie, że czujecie to przez cały rok, dzień w dzień, w każdą minutę, sekundę.
Nie możecie skupić się na niczym, bo chaos wewnątrz blokuje wszystko. Nie możecie się uczyć, rozmawiać z ludźmi, śmiać się, grać w koszykówkę – nie mogąc znaleźć w tym wszystkim ucieczki, ukojenia, chociaż chwili oddechu od ciągłego niepokoju duszy.
I w sumie, zaczęło się naprawdę niewinnie. Zwykła myśl, ciekawość, chęć znalezienia odpowiedzi na niewyjaśnione pytania – może istnieje bóg lepszy od mojego?
Bo dlaczego mam wierzyć mojemu Bogu, skoro jest tak wielu niewierzących na świecie, którym wychodzi wszystko. A co wychodzi mi? Co udało mi się w życiu? I czemu to ja jestem ciągle na przegranej pozycji?
Po „niewinnej myśli” przyszedł czas na „nieświadome działanie”. Przestałam się modlić, już nie prosiłam, bo po co skoro i tak skończę z niczym? Chodziłam na co niedzielne Msze z przyzwyczajenia i liczyłam na nich ile jest kwiatów na dywanie. Coraz bardziej spadałam, spadałam w grzech nie widząc swoich błędów, nie spowiadając się. Na swoje osiemnaste urodziny dostałam od mamy Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. W brązowej, skórkowej oprawie, zamykane na zamek. Właśnie takie jak chciałam. Jak chciałam kiedyś. W tamtym czasie otworzyłam je i przeczytałam dosłownie 3 rozdziały Księgi Rodzaju. Tyle z dawnego planu o przeczytaniu całości Pisma. Potem leżało. Tylko leżało.
Niedługo po moich urodzinach mama powiedziała mi, że coś zmieniło się we mnie, że coś jest inaczej. Ja to zlekceważyłam, bo co ona może wiedzieć? Przeciez to ja znam siebie najlepiej, i wiem, że wszystko mam pod zupełną kontrolą!
Później, każdy przez to przechodził bądź będzie, tak zwany „rok osiemnastek”. Kiedy co drugi tydzień ktoś wyprawia swoje urodziny, albo po prostu, bez okazji robi imprezę. Nie ma w tym nic złego, dopóki przechodzi się przez to z umiarem. Ja przestałam znać umiar. Każde takie wyjście stało się dla mnie okazją do bezustannego staczania się w dół używek, rzeczy o których rok temu nawet nie myślałabym. Wtedy czułam, że tylko to może pozwolić mi na ucieczkę od problemów, chociaż na chwilę złagodzić depresyjne myśli i uczucia, które mną dominowały. Byłam w stanie zapomnieć jak się nazywam, gdzie było w tym miejsce dla jakiegokolwiek Boga? Już nie byłam uśmiechniętą osobą, szczerą i wierną przyjaciołom. Każdy dzień zmieniał mnie w osobę, którą nigdy nie chciałam się stać, w osobę, która nie ufa nawet samej sobie a jednocześnie uważa siebie za kogoś ponad innych ludzi. Upadałam, i nikt tego nie widział. Może nawet widzieli wszyscy. Co z tego skoro, ogarnięta pychą, byłam w stanie wyśmiać każde zwrócenie uwagi. Wszyscy mogli robić coś źle, ale nie ja. Odrzucałam ludzi, którzy chcieli dla mnie dobrze, którzy nigdy nawet nie popatrzyli na mnie krzywo. Od nich też nic nie chciałam.
Zaczęłam się Go wstydzić, przestałam nosić krzyżyk, różaniec RMSowy. Nie chciałam od niego już nic. Już nie chciałam być kojarzona z dawną Weroniką, która należy do chrześcijańskiej wspólnoty. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w pewnym momencie zaczęłam prosić Go, żeby mnie nie zostawiał. Mimo że nie wierzyłam, że mógł być przy mnie kiedykolwiek.
Na tegoroczne Forum Młodych miałam nie przyjechać z powodu pracy. Zresztą, nawet nie czułam szczególnego żalu, mówi się trudno. Jak się później okazało, będę mogła zacząć pracę później i być na przygotowaniach w Trzebnicy i na części Forum. Spakowałam plecak, na sam wierzch położyłam moje Pismo. Pojechałam. W Trzebnicy spotkałam się z wieloma bliskimi mi ludźmi. Pomyślałam wtedy, że już dawno nie uśmiechnęłam się do tak dużej liczby osób. I że już dawno nie czułam tego dziwnego czegoś, jakby „szczęście” (?). Nadszedł wyjazd do Dobroszyc, początek Forum, sobota. Kolejna dawka radosnych ludzi, coraz mocniejsze poczucie, że z jakiegoś powodu czuję się tu jak w domu.
W końcu po ciężkim, pracowitym dniu pierwszego dnia Forum Młodych. Adoracja. Uklęknęłam na stopniu, zaraz przy ołtarzu. Od początku wiedziałam, że nie dam rady wysiedzieć w tym miejscu. Po co wpatrywać się w płaski kawałek chleba przez całe 40 minut? Pieśń. Diakon. Wystawienie. Cisza.
ON I JA.
To trochę jak historia z amerykańskich romantycznych filmów dla nastolatek. Ich oczy się podnoszą, spotykają i już wiedzą, że to to. Podniosłam oczy i pomyślałam tylko „woah”. On ciągle był tam. W tym miejscu był, czekał na mnie. Mimo że przez cały rok wypierałam się Go, przestałam Go szukać, stałam się złym człowiekiem.
Nie zostawił mnie.
To Bóg był wszystkim co zgubiłam w tym roku i wszystkim czego do siebie nie dopuszczałam. To On był moim zawieruszonym optymizmem, moją miłością do ludzi, On był moją pokorą. Bo On właśnie tym jest – miłością!!! której do siebie nie dopuszczałam. Musiałam wyjść. Już nie z tego samego powodu, jak myślałam na początku. Musiałam wyrzucić z siebie wszystko. Nawet nie pamiętam drogi, którą wychodziłam z kościoła. Poczułam tylko uderzenie powietrza i łzy, krzyk, który siedział we mnie cały ten rok, w końcu wyszedł ze mnie. Uwolnił mnie ze „złotej klatki”, w której byłam zamknięta. Jeszcze nigdy wcześniej nie czułam takiego spokoju i wolności jak wtedy. Nie wiem jak długo się uspokajałam. Jak długo była przy mnie Justyna, jak dużo ludzi przechodziło obok.
Już nie było chaosu. Była cisza. Słyszałam ją. Słyszałam ciszę. Następnego dnia poszłam do spowiedzi. Przyjęłam Komunię. Wreszcie czułam tylko spokój. Już nie było chaosu i niepokoju. Była tylko cisza.
Mimo że żałuję rzeczy, które stały się przez ten rok, jestem wdzięczna, że dopuścił do mnie takie doświadczenie. Bo teraz, pisząc to, nie byłabym tą samą osobą. Nie mogłabym powiedzieć o sobie „Bóg wyrwał mnie z sideł”. Bo jesteśmy sumą upadków i potknięć się oraz ponownego powstawania. Ten rok nauczył mnie rozróżniać dobro od zła, to gdzie są granice. Wiem, że upadnę nie raz i nie raz zapomnę o tym wszystkim. Ale On ciągle tam będzie, na krzyżu, czekał na mnie. Aż przyjdę i znowu jedyne co będę w stanie pomyśleć to tylko „woah”. Wiem, że bez Niego jestem prochem, ale z Nim jestem solą ziemi.
Przy okazji, tak oficjalnie, chciałabym podziękować Agacie i Sylwii za chęć wysłuchania mnie, oraz Justynie i Maćkowi za to, że mogłam wypłakać się w ich koszulki.
CHWAŁA PANU